Blonde hair girl

Takie. Marzę o takich. Chciałabym móc nie liczyć włosów na szczotce, nie myśleć o tym co dziś jeszcze łyknąć, żeby je wzmocnić, co nałożyć na skalp, żeby odrastały.


I dziś znów przy czesaniu wylazło tyle, że chciało mi się płakać. Walczę dalej. 

Natural woman

To był naprawdę dobry weekend. I mimo wszystkich zostawionych za sobą problemów, smutków, obowiązków i zaległości warto było się wyrwać. I znów uciec. 
Jesienne słońce, przepyszne obiady, dobre rozmowy, "zrób jeszcze jedną kawę, bo usnę" i regenerujący spacer nad Nidą. Obieranie fasoli, rąbanie drewna, zabawa z psami - niby nic, bzdury jakieś, a wspaniale odganiało wszystkie pochmurne myśli. 

Zaczęłam ratować włosy, znów wypadają. Nie wiem czy ze stresu, czy na jesień, czy znów tarczyca się buntuje. Pozaglądałam na blogi różnych włosomaniaczek i zakupiłam według rad olej arganowy, olej z czarnuszki, ziołowy szampon, mydło w paście, suplementy ziołowe do ratowania sytuacji... Siedzę właśnie z wyolejowanymi włosami zawiniętymi w chustę, popijam napar ze skrzypu i pokrzywy, za chwilę jeszcze codzienna porcja oleju lnianego do kolacji, a potem przed snem, jeszcze na rozgrzanie herbata z maliny i lipy. Trzeba się ratować naturą. 

Wszystkich w biurze po kolei rozkłada - zostałyśmy w czwórkę w biurze. Zobaczymy jak będzie sytuacja wyglądać do końca tygodnia. A ja w czwartek w nocy po spotkaniu na Podgórzu wywożę się razem z kotami na warsztaty. W piątek pierwsza (i chyba najważniejsza) rozmowa z Krzysztofem, potem spotkanie robocze z moimi nauczycielkami. W sobotę powrót i najpierw warsztaty na WatchDocs a potem, po południu szkolenie dla Fundacji Znak. Wieczorem być może do domu. W niedzielę będzie Mamuszka. A od poniedziałku 3 tygodnie na Zagłębiu - warsztaty i szkolenia. W międzyczasie piszemy z Olą kolejny wniosek do MSZ. Gromadzę na to siły i całą moją motywację. Mam nadzieję, że mnie nie rozłoży po wszystkim. Na początku listopada dwa slajdowiska o Kenii, a drugi weekend listopada to COY i bomba motywacyjna do działania. Kolejny tydzień to COP i w międzyczasie konferencja leśna, podsumowanie 3 lat projektu i prezentacja działań przed Włochami. Zaraz po konferencji sprawozdanie roczne do Narodowego Funduszu. A w grudniu znów pisanie wniosków.

Dam radę. Byle do świąt. Potem będę prawie bez pracy. I będzie spokój! 

I jeszcze kilka kadrów z mojej ukochanej wioski:









My Blueberry Nights

Nie podładowałam baterii, tak jak chciałam. Nie odpoczęłam sobie, nie wyspałam się tak jak chciałam. Ostatni tydzień  zeżarł mnie całkowicie. Mam dodatkowo totalną demotywację z powodu pracy i zeszłotygodniowego zlecenia. Odwieczne pytanie "mieć czy być". Jestem wypruta z sił witalnych, jakichkolwiek. Mam problem z wejściem po schodach do siebie do domu. Idąc dziś na spacer doszłam do Placu Szczepańskiego i weszłam na kawę do Charlotte, bo myślałam, że zemdleję na Plantach. 

Nie bardzo mam pomysł jak się podładować. Nie mogę iść biegać, bo nie mam na to po prostu fizycznie siły, spróbuję w przyszłym tygodniu.

Jedna smutna rzecz jeszcze. Kiedy mnie nie ma u siebie, nikt mnie nie szuka. Nie wiem, czy już rozpierdoliłam absolutnie wszystkie bliższe mi relacje, czy generalnie ludzie/tzw. przyjaciele już mają w nosie co się dzieje? Czy to faktycznie jest tak, że jak jest źle i potrzebuję atencji, to lepiej mnie omijać szerokim łukiem, bo przecież nikt nie lubi smutnych ludzi? Nie rozumiem.

Przykro.

E: So what's wrong with the Blueberry Pie?
J: There's nothing wrong with the Blueberry Pie, just people make other choices. You can't blame the Blueberry Pie, it's just... no one wants it.

Jak ktoś do mnie nie przyjedzie i nie wyłączy mi laptopa w domu, to za jakiś tydzień będę znała na pamięć wszystkie teksty z Happy-Go-Lucky, My Blueberry Nights i jeszcze kilku innych przejebanie dobijających filmów. 

I dwa pozytywne komentarze z zeszłego tygodnia, wszystkie, o dziwo, facetów: 
"Da się czasem z gówna ukręcić bicz, nawet niezły. A ten bicz, Magda, to będzie shine like a diamond."
"Po co udajesz, że jest OK, skoro nie jest. I tak widać, że nie jest. Bądź prawdziwa."

A ja zamiast jagodowego ciasta mam słoik czekolady. Dziś się przyznałam P., że w szafce został mi słoik czekolady i karma dla kota. Powiedział, że z tą kocią karmą to mogę się pozytywnie kiedyś zaskoczyć...


Day 6: 'Pole pole' concentration.

Poszłam sprawdzić co Sławek robi z komputerami, które przewieźli Przywitałam się z Evansem, Belindą i Frederickiem, a oni wskazali palcem gdzie siedzi mistrz set up`u. 

Wchodzę. Pytam 'jak tam, co tam, banany przyniosłam'.
I co widzę? Udawaną ostoję spokoju, w środku totalna frustracja, ale dzielnie i spokojnie cedzi przez zęby:

"Gówno będzie, nie szkolenia."

Czekam na rozwinięcie. I za chwilę słyszę:

"No, jest dziesięć kompów, 5 monitorów. Kable z amerykańskimi wtyczkami. Pojechali kupić Windowsy, a są płytki do instalacji Visty. Mówię, że są naklejki z licencjami, a oni, że to tylko tak naklejone, żeby było. Jeden komputer ma inne oprogramowanie niż to co ma na płytce, na jednym, nie wiedzieć czemu licencja na XP, nie mamy absolutnie żadnych sterowników do nich. A poza tym mamy hiszpańskie klawiatury". 

Pole, pole. Zdążymy do poniedziałku


Day 4: Rihno attention and cocroach approach.

Oswajamy się z otoczeniem. Dziś, po 3 porannych warsztatach zrobiliśmy sobie jednodniowego brejka w postaci safari w Nairobi National Park. Póki co i tak czekamy na decyzję MSZ w sprawie kupienia większej ilości komputerów i dopóki nie dostaniemy oficjalnej informacji nie będziemy ich kupować, a z Benem ustaliliśmy szczegóły odnośnie wycieczki do Naivasha, na warsztaty z budowania zespołu i komunikacji. Wstaliśmy jeszcze wcześniej niż zwykle, by o 6:30 móc wyjechać w stronę parku. W Nakumacie prawie zjadło mi kartę, bo bankomat też żyje wg zasady 'pole pole', więc czekałam na jakąkolwiek reakcję ponad minutę, co mnie bardzo mocno zestresowało. 

Dobra, wkurza mnie strasznie podział cenowy na Eastern Africa Residents, Eastern Africa Citizens i Other countries, czytaj: Mezungu-has-money countries. Ale cóż, pokornie jak barany zapłaciliśmy te 40 dolców i wjechaliśmy naszą kiberiańską limuzyną (czyt. samochodem Bena - o nim należy napisać specjalnego posta) do ostoi dzikości w stolicy. Zobaczyliśmy naprawdę dużo i mimo że pogoda była szaro-buro-beznadziejna i cholernie pizgało po oczach, a ja chowałam się zakapturzona i okutana we wszystko co miałam na sobie, to i tak było fajnie. Zobaczyliśmy mnóstwo antylop - między innymi ogromną antylopę Eland wyglądającą jak przerośnięty kozioł,  mnóstwo gazel Granta, wiele gatunków wielkich ptaków, hipopotama no i najważniejsze - czarnego nosorożca, najbardziej zagrożony obecnie gatunek na świecie. Do tego oczywiście pojawiły się zebry i żyrafy, ale jeździliśmy i szukaliśmy najważniejszego króla tego całego zwierzyńca - lwa. Niestety, nie mieliśmy szczęścia - koty się pochowały i nie dawały się znaleźć.

Dodatkową atrakcją zorganizowaną tuż obok wjazdu do parku jest sierociniec, gdzie można zobaczyć kilkanaście gatunków zwierząt w tym głównie kotowate. Wszystkie zwierzęta mają swoje imiona i opisaną historię - skąd się wzięły, jak zostały osierocone i kto się nimi opiekuje w sierocińcu. Jeden z tamtejszych gepardów ma na imię Bolt, na cześć Usaina, który zaopiekował się finansowo kiciuchem znalezionym w parku Masai Mara. Do tego mieliśmy ubaw z dzikich małp, nie żyjących w klatce, które zapewniają rozrywkę turystą łażąc po płotach i zaczepiając swoim szczekaniem wszystkich.

Na lunch pojechaliśmy z Benem i Rene do Nakumattu na etiopskie żarło. Zamówiliśmy wegetariańską indżerę i herbaty z masalą. Mieliśmy pecha co do naszego kelnera - bardzo długo czekaliśmy na posiłek. Potem okazało się że zapomniał o jednej dodatkowej herbacie. Następnie nie dostaliśmy dodatkowych rolek indżery, które zamówiliśmy, a grande finale okazało się być karaluchem, którego Sławek prawie zjadł sięgając po buraczki z indżery.

Zawołaliśmy po raz kolejny kelnera, który z przerażeniem zaczął nas przepraszać i wziął nam sprzed nosa żarcie, którego nawet dobrze nie zaczęliśmy. I znów, głodni, czekaliśmy kolejne 15 minut. I co? Dostaliśmy indżerę z mięsem :-) 

Sławek kiedyś przeczytał, że różnica między ulicznym jedzeniem w Kiberze a jedzeniem w restauracji różni się tym że gdy jesz w Kiberze, to widzisz jak Twój posiłek jest przygotowywany. 

Uliczne żarcie jest ekstra - póki co samosy u sąsiadki na rogu żądzą, choć frytki i prażone ziemne orzeszki też są niczego sobie. Zdecydowanie warzywa z naszej dzielni wygrywają świeżością i jakością w porównaniu z tymi, które można kupić w Nakumacie. 
Sezon na awokado implikuje niemal codzienne wariacje na temat guacamole. Lubimy, zażeramy się. Borowy w ciągu 3 dni zjadł więcej awokado niż w całym swoim życiu. 

Nowe-stare odkrycie: jajówka po etiopsku - cebula z czosnkiem i zieloną papryczką chili (pili-pili) zasmażane z pomidorami i dużą ilością świeżej kolendry. No i jajka. prosto od kiberiańskich kur :-) 

Living on the edge

Granice wytrzymałości mojego organizmu. 11 minut po północy, 15-sta godzina w biurze. Z przerwą na wyjście do mieszkania, zostawienia wiadomości Sophie i Danie, że... wracam do biura. Wyjście po suchy prowiant, kolejny napój energetyzujący i wio! dalej, resztkami sił. Byle do... szóstej rano, do czwartku. 

Wczoraj to samo. Tydzień temu podobnie. Trochę siłą rozpędu, trochę siłą inercji, bardzo potrzebuję kogoś kto mnie przytuli. Na trochę, na moment, żebym tylko się nie rozpadła, nie rozklekotała, nie rozsypała w tym wszystkim. 

Dzisiejszą pracę, konspekty i sprawozdania w nocy piszę przy akompaniamencie Angusa i Julii. Wszystko mnie boli od siedzenia przy biurku.



Kumbayah.

Line-Up

Już wybrałam i chyba będzie tak:











Będziemy z Hellen ganiać od jednej sceny do drugiej, bo ja nie popuszczę nikomu. 
A spać będziemy tu

Będzie się działo!